Wybrałem się wczoraj do Warszawy na występ duetu Wojciech Waglewski i Mateusz Pospieszalski. Nie chcę zgadywać co trzeba mieć w głowie aby wymyślić koncert w takim miejscu (i to w dodatku akustyczny). Powiem tyle, że scenę od przystanku autobusowego i bardzo ruchliwej ulicy dzieliło jakieś 10-15 metrów. Tak więc ryk przejeżdżających motocyklów, odgłosy karetek pogotowia i innych pojazdów, nieustannie utrudniały odbiór.
Na scenie muzykom towarzyszyła wytwornica dymu, która nie wiem po co tam stała, bo to co się z niej wydobywało, trudno nazwać dymem.
Piszę o tym wszystkim wcale nie po to, aby dowalić organizatorom, których nawet nie będę wymieniał. Paradoksalnie jednak uświadomiłem sobie, że prawdziwa sztuka broni się bez względu na wszystko. Wczoraj warunki były fatalne. Zimno, wiatr, zgiełk z ulicy, szum liści z drzewa nad sceną, hałas przelatujących samolotów itd. A jednak przekaz wywoływał uniesienie. Przypomniałem sobie czasy, gdy nie było jeszcze plików MP3 czy WAV i muzykę zapisywało się na kasetach magnetofonowych. A ponieważ i te były trudno dostępne, piosenek słuchało się z dziesiątej kopii innej kopii, na monofonicznym magnetofonie. I jeśli to były naprawdę dobre piosenki, to co najważniejsze i tak docierało do odbiorców.
Oczywiście znacznie lepiej jest słuchać muzyki w warunkach, w których nic słuchacza nie rozprasza.
Wczoraj tak nie było. Ale gdy słuchałem na przykład "Flotę Zjednoczonych Sił", natychmiast wiedziałem dlaczego przyjechałem taki kawał drogi.
Szkoda tylko, ze koncert trwał jedynie 46 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz