Myślę, że w historii muzyki rockowej, wiele znakomitych płyt poległo na rynku z powodu niewłaściwego doboru pierwszego singla promującego album. Sporo było takich przypadków, gdy umiejętnie budowano napięcie przed premierą, a potem nagle ukazywała się średniutka piosenka, która sprawiała, że całe ciśnienie szybko ulatywało. I tylko fani zadawali sobie pytanie: czemu akurat ten utwór, skoro na płycie jest tyle lepszych? No ale polityka wytwórni fonograficznych bywa trudna do zrozumienia. Najważniejsze jest to, że zjawisko o którym piszę, nie dotyczy najnowszego albumu zespołu Voo Voo, zatytułowanego "7". Jest wręcz dokładnie odwrotnie. Już na etapie zajawek utworu "Środa", które pojawiały się w internecie, do mnie przynajmniej kompozycja ta przylgnęła całkowicie i rozbudziła ogromny apetyty na więcej.
Tego samego niestety nie mogłem powiedzieć po premierze singla promującego płytę "Dobry Wieczór". Gdy ukazał się album, Wojciech Waglewski mówił w wywiadach, że to jest płyta, której trzeba dać szansę. Może trzeba - pomyślałem. I dałem. Niestety czas mijał i jakoś nic nie chciało zaskoczyć a im dłużej słuchałem, tym bardziej słuchać już nie chciałem. W końcu doszedłem do wniosku, że nie chcę przekonywać samego siebie na siłę, że coś mi się podoba. Płyta okazała się wielkim sukcesem ale ja niestety zazwyczaj tak mam, że jeżeli coś podoba się wszystkim, to mi akurat nie.
Okres promocji albumu "Dobry Wieczór" trwał niemiłosiernie długo, jak na grupę Voo Voo. Zapowiedzi mówiące o tym, że kolejna płyta pójdzie w zupełnie innym kierunku, potraktowałem jak dobrą obietnicę, w nadziei że zupełnie inny kierunek to zwrot o 180 stopni.
Przed premierą krążka "7" usłyszałem, że utwory będą bardzo długie. Fajnie - pomyślałem.
Usłyszałem, że nie obejdzie się bez pewnych kontrowersji bo "to bardzo skoncentrowany na warstwie instrumentalnej i zespołowym graniu album". Fajnie - pomyślałem.
Usłyszałem również, że to będą spokojne kompozycje. Również fajnie. Czułem, że tym razem będzie dobrze.
Jakiś czas temu usłyszałem też gdzieś plotkę, że ma być jakaś dobra zmiana. No i faktycznie. Jest.
Z pomysłem na płytę "7" Wojciech Waglewski wygadał się wyjątkowo szybko, bo już w okolicach wakacji 2016. Zupełnie jak nie Wojciech Waglewski. Zdradził wówczas między innymi, że jest to w pewnej mierze koncept album. W zasadzie większość płyt Voo Voo to albumy koncepcyjne, które zawierały w sobie jakiś bardziej lub mniej złożony pomysł. Czasami były to niby banalne ale niezwykle fajne pomysły, na przykład by nazywać płyty najprościej jak tylko się da. W efekcie otrzymaliśmy "Płytę", Płytę z muzyką", "Muzykę ze słowami", "Nową płytę" czy "Książkę z muzyką". Najnowsza płyta również poszła z tytułem w kierunku prostoty. Ma też temat przewodni, którym jest tydzień i poszczególne dni. Nie chcę oceniać na ile jest to fajny czy oryginalny pomysł, bo nie ma to dla mnie aż tak wielkiego znaczenia. Jakiś pomysł jest a zawsze lepiej gdy jest, niż gdy go nie ma, bo przynajmniej jest jakaś idea, o której można opowiadać w wywiadach a dziennikarze mają o czym pisać.
Do roli projektanta okładki powrócił Jarosław Koziara, co Wojciech Waglewski skomentował słowami: "Stara ekipa w komplecie. Wszystko jest na swoim miejscu". Zgadza się. Jarosław Koziara z cyfry "7" wycisnął graficznie chyba wszystko co się dało. Dodatkowo, jak zauważa lider Voo Voo, neony podkreślają nieco jazzowy charakter płyty. Chociaż szczerze powiedziawszy, Wagiel zawsze deklaruje odwagę w poszukiwaniu swych muzycznych dróg i gdy pierwszy raz zobaczyłem tę grafikę, pomyślałem, że ta odwaga poszła tym razem bardzo daleko, jeżeli na okładce płyty nie ma czytelnej dla wszystkich na pierwszy rzut oka nazwy zespołu. Potem okazało się, że na albumie jest naklejka z nazwą grupy, więc mój podziw nieco opadł ale oczywiście doskonale rozumiem tę decyzję.
Przeczytałem różne wywiady z Wojciechem Waglewskim, na przykład ten dla magazynu "Teraz rock", w których opowiada o tym jak płyta była nagrywana. To oczywiście bardzo ciekawe są opowieści, już zwłaszcza dla fanów ale ostatecznie tego typu sprawy i tak przestają mieć znaczenie, jeżeli efekt końcowy byłby poniżej oczekiwań. Bo płytę można sobie próbować nagrać nawet pod wodą i opowiadać potem jakie to inne i oryginalne ale co z tego jeśli kompozycje kiepskie a w dodatku nic nie słychać?
Na szczęście na nowej płycie Voo Voo wszystko słychać a opowieści lidera grupy o tym jak to zespół wchodzi na bardzo grząski grunt nagrywając taki album, są grubą przesadą, bo to przede wszystkim bardzo przyjemny, spokojny i miły dla ucha zestaw kompozycji. Powiem więcej: to bardzo bezpieczny album. Tu i ówdzie pojawiają się pewne porównania do jednej z moich ulubionych płyt, czyli "Oov Oov" i zgadzam się z tym, chociaż też zbyt daleko w tych porównaniach bym nie szedł.
Było o koncepcji, było o okładce, więc czas na zawartość. Oczywiście Wojciech Waglewski nie byłby sobą, gdyby nie wykazał się przewrotnością. Dlatego płyta, której motywem przewodnim jest tydzień, nie zaczyna się tak jak tydzień od poniedziałku, lecz od środy. Jak już wspomniałem, bardzo udana i sympatyczna kompozycja. Można się uzależnić. Jak dotąd nie robi jakiejś furory na liście przebojów Trójki (odnoszę wrażenie, że zespół przywiązuje do tego jakąś ogromną wagę) ale nie robiłbym z tego dramatu.
"Czwartek" to we wszystkich opiniach z jakimi się spotkałem, najbardziej eksperymentalny i najtrudniejszy kawałek na płycie. Mamy tu w pozytywnym znaczeniu tego słowa, szaleństwo Michała Bryndala. Może utwór eksperymentalny, może trudny ale ciekawy i mi się podoba. Bo chyba nie wspomniałem, że nie ma na tej płycie kompozycji, która by mi się nie podobała.
"Piątek". Jest tutaj trochę zabawy dźwiękiem, są klawisze, są smyki no i jest Wojciech Waglewski, który znany jest z tego, że od czasu do czasu lubi sobie pogwizdać (czy raczej poświstać). Gładko wchodząca w ucho kompozycja. Jeden z żywszych numerów na płycie. Jeden z niewielu, które sprawiają, że gdzieś tam nóżka zaczyna podrygiwać. Bardzo konkretne brzmienie.
"Sobota". Jeden z najciekawszych muzycznie utworów. Jak wiadomo, za wszystkie kompozycje odpowiada Wojciech Waglewski ale w tym przypadku bardzo jestem ciekaw jak przebiegała praca w studio nad tą piosenką i tego, kto w jakim stopniu odpowiada za to, że ostatecznie "Sobota" brzmi tak fajnie jak brzmi. Chociaż akurat wersja, którą usłyszałem na koncercie w Trójce, podobała mi się jeszcze bardziej. Jedyny minus to końcówka, bo utwór kończy się stopniowym wyciszeniem dźwięku. Wiem, że wielu ludzi tego nie znosi.
"Niedziela". Zapewne jeden z najbardziej osobistych utworów Wojciecha Waglewskiego na tej płycie. Ale generalnie w tym momencie można dojść do wniosku, że trochę dziwnie wygląda tydzień u lidera Voo Voo. Znowu mamy spokój i błogość a do końca płyty nie jest inaczej. Wygląda na to, że najwięcej się dzieje w czwartki. No ale rozumiem, że płyta to coś, co powstaje w konkretnym miejscu oraz czasie i odzwierciedla panujący w tym konkretnym czasie stan emocji. Spokój, zwłaszcza ten wewnętrzny, to dla mnie osobiście cel a zarazem jedna z najważniejszych wartości w życiu, więc jeżeli w życiu Wojciecha Waglewskiego jest go tyle, co na tej płycie, mogę tylko pogratulować. Zakończenie utworu "Niedziela" jest dość brutalne bo mamy tutaj stopniowe wyciszenie utworu podczas solówki gitarowej Wagla. To akurat nie jest fajny pomysł.
"Poniedziałek". Powolny, ospały, refleksyjny. No ja niestety w poniedziałek muszę czym prędzej śmigać do pracy, czasami nieco zaniepokojony tym, co mogło wydarzyć się podczas mojej nieobecności przez weekend, więc to piosenka zdecydowanie nie o mnie. Nie zmienia to faktu, że kompozycja bardzo ciekawa, tyle tylko, że nie bardzo wiem jak się ma do poniedziałku, gdyż moim zdaniem mogłaby być zatytułowana jakkolwiek.
"Wtorek". A gdy słuchałem sobie przedpremierowo materiału z płyty zagranego podczas koncertu w Trójce, gdy zespół zakończył już grać "Poniedziałek", przypomniałem sobie, że na poprzedniej płycie kompletnie dobijały mnie zaśpiewki brzmiące mniej więcej "uuuuuuu" w utworze "Po godzinach" oraz "Łouło" w "Na coś się zanosi". Było to coś całkowicie poniżej moich oczekiwań wobec zespołu, który wcześniej wielokrotnie udowodnił (na przykład w kompozycji "Ol daldi", że potrafi posługiwać się własnym, całkowicie wymyślonym, oryginalnym językiem. A tu nagle stać ich tylko na "uuuuuuu".
Ucieszyłem się, że na tej płycie tego nie ma. Za wcześnie. Bo potem właśnie zagrali "Wtorek". Wiadomo aż nadto, o co chodzi w tej kompozycji: zespół Voo Voo lubi sobie na koncertach pośpiewać z publicznością a publiczność z zespołem. Po to jest ten utwór. Gdy w pewnym momencie "Łobi jabi" okazało się niby durne, pojawiło się durne do kwadratu "uuuuuuu" na poprzedniej płycie. Teraz natomiast w kompozycji "Wtorek" mamy "ło ło ło", w takim szamańskim dosyć brzmieniu. Cóż, niech już jest, skoro i tak musi być, zwłaszcza, że wcale nie brzmi to tak źle.
Wojciech Waglewski często powtarza, że każda płyta to pewna całość, która ma swój początek i koniec. "Wtorek" idealnie pasuje jako kompozycja zamykająca album. Najlepiej nadaje się również by zakończyć koncert (mam nadzieje, że przed długimi bisami).
Są jeszcze teksty. Jak już zostało powiedziane, "7" to płyta bardzo instrumentalna, więc tych tekstów nie ma nadmiernie dużo. Ten związek z dniami tygodnia jest chwilami bardzo luźny. Sam Wojciech Waglewski mówi w wywiadach, że cała ta koncepcja z poniedziałkiem, wtorkiem, środą itd. to banał. W rzeczywistości bardziej chodzi o symbolikę cyfry "7". Mówi wręcz, że tak naprawdę ta płyta nie jest wcale o dniach tygodnia. Myślę, że gdyby potraktować tę dramaturgię poszczególnych utworów bardzo serio, próbować je przekładać na rzeczywistość w skali 1:1, pewnie mało kto odnalazłby się w takim rozkładzie tygodnia. Tu również Wagiel tłumaczy, że ten osobliwy dość układ akcentów wynika ze specyfiki zawodu, który wykonuje, gdyż dla muzyka, inaczej niż dla pozostałych, weekend to najczęściej dni pracujące.
Tych tekstów nie należy traktować bardzo dosłownie również dlatego, że jako całość nie układają się w opowieść. Czwartek nie wynika ze środy. Wręcz jest jej zaprzeczeniem.
Teksty są bardzo "waglewskie". Jak zawsze mamy tu zabawę słowem połączoną z kilkoma fajnymi myślami. Poetycko jest to bardzo zgrabne.
Podsumowując: można się jeszcze długo rozwodzić nad tą płytą, rozbierać ją na czynniki pierwsze, kto gdzie grał, kto gdzie nie grał i tak dalej. Zainteresowanych takimi bardziej technicznymi aspektami odsyłam do wywiadu z Wojciechem Waglewskim w marcowym wydaniu pisma "Teraz Rock".
Od siebie podkreślę raz jeszcze, że to bardzo bezpieczna płyta. Ryzyko, że komuś się nie spodoba, raczej nie istnieje. Cechują ją lekkość słuchania i niewymuszone kompozycje. Z tymi zwrotami za każdym razem w inną stronę wraz z każdą kolejną płytą, jest tak, że zespół przez tyle lat grania szedł już w tylu różnych kierunkach, że teraz nie ma już wielu takich, w które można się udać. Chociaż na przykład na Metalmanii zespół jeszcze nie występował, więc może to jest jakaś droga? Ale na płycie mamy Voo Voo jakie znamy. Równocześnie jednak Wojciechowi Waglewskiemu zależało, by ta płyta była inna. Inna niż wszystko, co do tej pory nagrał zespół, bo inność od poprzedniej płyty jest akurat bezdyskusyjna. Czy to się udało? Tak. Każda płyta Voo Voo jest inna już na etapie pomysłu na nią. Ta jest inna również z powodu ilości utworów na płycie, ich długości a przede wszystkim nastroju w jaki wprawia nas dominujący na niej spokój.
Podczas przedpremierowego koncertu w Trójce dowiedzieliśmy się, że gdy nagrywano album, Emade w pewnym momencie zaproponował, by było na nim więcej Mateusza Pospieszalskiego. Ostatecznie nikogo na płycie nie brakuje, wszyscy są i powiedzieć, że mało na niej Mateusza, byłoby grubą przesadą. Chociaż z Mateo jest akurat tak, że ile by go nie było, to zawsze jest za mało. Osobiście lubię między innymi te piosenki z repertuaru grupy, które są szybkie, rymiczne i oparte na melodyjnych "matełkowych" tematach, jak na przykład "Jestem jak pijany", "Front torowania przejść" czy "Karnawał". Takich kompozycji akurat na płycie "7" nie ma ale wynika to z koncepcji całości. Ja przynajmniej rozumiem potrzebę nagrania takiej płyty, jak ta, którą właśnie otrzymaliśmy. Cieszę się, że album w całości skomponował Wojciech Waglewski ale też ucieszyłbym się, gdyby nad kolejnym pracowali wszyscy muzycy grupy, tak jak to miało miejsce w przypadku płyty "Placówka'44".
Nie można nie wspomnieć o realizacji dźwięku. Na ten temat można napisać sporo. Tyle że i tak zazwyczaj mało kto to rozumie. Najprościej więc jak można: płyta brzmi znakomicie.
Przeczytałem już kilka recenzji tego albumu. Najbardziej rozbawiła mnie ta ze strony wyborcza.pl, gdzie znalazło się stwierdzenie "Waglewski co najmniej od kilku lat jest w świetnej formie jako tekściarz i kompozytor.". Wyborcza również wystawiła ocenę: 4/5. Jeśli przełożyć to na szkolną skalę ocen, czwórka to ocena dobra. Czyli według mnie krzywdząca dla tej płyty. Ja nie potrafiłbym jej ocenić poruszając się jedynie w tak wąskiej skali jak 1-5.
Czy ten album dołączy do grona moich ulubionych? Tego jeszcze nie wiem. Ale w tekście próbowałem dokonywać pewnych porównań do poprzedniej płyty a w rzeczywistości nie ma żadnego porównania. Dla mnie ten krążek jest nieporównywalnie lepszy. Czy to oznacza, że sprzeda się gorzej? Zobaczymy.
Ucieszyłem się, że na tej płycie tego nie ma. Za wcześnie. Bo potem właśnie zagrali "Wtorek". Wiadomo aż nadto, o co chodzi w tej kompozycji: zespół Voo Voo lubi sobie na koncertach pośpiewać z publicznością a publiczność z zespołem. Po to jest ten utwór. Gdy w pewnym momencie "Łobi jabi" okazało się niby durne, pojawiło się durne do kwadratu "uuuuuuu" na poprzedniej płycie. Teraz natomiast w kompozycji "Wtorek" mamy "ło ło ło", w takim szamańskim dosyć brzmieniu. Cóż, niech już jest, skoro i tak musi być, zwłaszcza, że wcale nie brzmi to tak źle.
Wojciech Waglewski często powtarza, że każda płyta to pewna całość, która ma swój początek i koniec. "Wtorek" idealnie pasuje jako kompozycja zamykająca album. Najlepiej nadaje się również by zakończyć koncert (mam nadzieje, że przed długimi bisami).
Są jeszcze teksty. Jak już zostało powiedziane, "7" to płyta bardzo instrumentalna, więc tych tekstów nie ma nadmiernie dużo. Ten związek z dniami tygodnia jest chwilami bardzo luźny. Sam Wojciech Waglewski mówi w wywiadach, że cała ta koncepcja z poniedziałkiem, wtorkiem, środą itd. to banał. W rzeczywistości bardziej chodzi o symbolikę cyfry "7". Mówi wręcz, że tak naprawdę ta płyta nie jest wcale o dniach tygodnia. Myślę, że gdyby potraktować tę dramaturgię poszczególnych utworów bardzo serio, próbować je przekładać na rzeczywistość w skali 1:1, pewnie mało kto odnalazłby się w takim rozkładzie tygodnia. Tu również Wagiel tłumaczy, że ten osobliwy dość układ akcentów wynika ze specyfiki zawodu, który wykonuje, gdyż dla muzyka, inaczej niż dla pozostałych, weekend to najczęściej dni pracujące.
Tych tekstów nie należy traktować bardzo dosłownie również dlatego, że jako całość nie układają się w opowieść. Czwartek nie wynika ze środy. Wręcz jest jej zaprzeczeniem.
Teksty są bardzo "waglewskie". Jak zawsze mamy tu zabawę słowem połączoną z kilkoma fajnymi myślami. Poetycko jest to bardzo zgrabne.
Podsumowując: można się jeszcze długo rozwodzić nad tą płytą, rozbierać ją na czynniki pierwsze, kto gdzie grał, kto gdzie nie grał i tak dalej. Zainteresowanych takimi bardziej technicznymi aspektami odsyłam do wywiadu z Wojciechem Waglewskim w marcowym wydaniu pisma "Teraz Rock".
Od siebie podkreślę raz jeszcze, że to bardzo bezpieczna płyta. Ryzyko, że komuś się nie spodoba, raczej nie istnieje. Cechują ją lekkość słuchania i niewymuszone kompozycje. Z tymi zwrotami za każdym razem w inną stronę wraz z każdą kolejną płytą, jest tak, że zespół przez tyle lat grania szedł już w tylu różnych kierunkach, że teraz nie ma już wielu takich, w które można się udać. Chociaż na przykład na Metalmanii zespół jeszcze nie występował, więc może to jest jakaś droga? Ale na płycie mamy Voo Voo jakie znamy. Równocześnie jednak Wojciechowi Waglewskiemu zależało, by ta płyta była inna. Inna niż wszystko, co do tej pory nagrał zespół, bo inność od poprzedniej płyty jest akurat bezdyskusyjna. Czy to się udało? Tak. Każda płyta Voo Voo jest inna już na etapie pomysłu na nią. Ta jest inna również z powodu ilości utworów na płycie, ich długości a przede wszystkim nastroju w jaki wprawia nas dominujący na niej spokój.
Podczas przedpremierowego koncertu w Trójce dowiedzieliśmy się, że gdy nagrywano album, Emade w pewnym momencie zaproponował, by było na nim więcej Mateusza Pospieszalskiego. Ostatecznie nikogo na płycie nie brakuje, wszyscy są i powiedzieć, że mało na niej Mateusza, byłoby grubą przesadą. Chociaż z Mateo jest akurat tak, że ile by go nie było, to zawsze jest za mało. Osobiście lubię między innymi te piosenki z repertuaru grupy, które są szybkie, rymiczne i oparte na melodyjnych "matełkowych" tematach, jak na przykład "Jestem jak pijany", "Front torowania przejść" czy "Karnawał". Takich kompozycji akurat na płycie "7" nie ma ale wynika to z koncepcji całości. Ja przynajmniej rozumiem potrzebę nagrania takiej płyty, jak ta, którą właśnie otrzymaliśmy. Cieszę się, że album w całości skomponował Wojciech Waglewski ale też ucieszyłbym się, gdyby nad kolejnym pracowali wszyscy muzycy grupy, tak jak to miało miejsce w przypadku płyty "Placówka'44".
Nie można nie wspomnieć o realizacji dźwięku. Na ten temat można napisać sporo. Tyle że i tak zazwyczaj mało kto to rozumie. Najprościej więc jak można: płyta brzmi znakomicie.
Przeczytałem już kilka recenzji tego albumu. Najbardziej rozbawiła mnie ta ze strony wyborcza.pl, gdzie znalazło się stwierdzenie "Waglewski co najmniej od kilku lat jest w świetnej formie jako tekściarz i kompozytor.". Wyborcza również wystawiła ocenę: 4/5. Jeśli przełożyć to na szkolną skalę ocen, czwórka to ocena dobra. Czyli według mnie krzywdząca dla tej płyty. Ja nie potrafiłbym jej ocenić poruszając się jedynie w tak wąskiej skali jak 1-5.
Czy ten album dołączy do grona moich ulubionych? Tego jeszcze nie wiem. Ale w tekście próbowałem dokonywać pewnych porównań do poprzedniej płyty a w rzeczywistości nie ma żadnego porównania. Dla mnie ten krążek jest nieporównywalnie lepszy. Czy to oznacza, że sprzeda się gorzej? Zobaczymy.
Cześć! Dawno nie komentowałem choć czytam regularnie.
OdpowiedzUsuńLuźne myśli po jednym dniu intensywnego słuchania - ta płyta trafia do mnie w najwłaściwszym możliwym czasie, bo ledwo co zacząłem się fascynować zjawiskiem gry z ciszą; sytuacją kiedy muzyka nie tyle zajmuje przestrzeń, co raczej wspóżyje z nią, jest jej częścią i owszem zmienia ją, ale dosć subtelnie i aluzyjnie. Początkowo jest z boku, ale gdy poświęcić jej więcej uwagi to niepostrzeżenie wszystko się zmienia i czas płynie inaczej - wolniej, dokładnie tak samo jak u Henryka Mikołaja Góreckiego, o którego muzyce Marcin Masecki przed koncertem Sanctus Adalbertus powiedział: "jest to bardzo prosta muzyka, prosta faktura i proste środki, ale rozmieszczenie ich w czasie i te minimalne różnice, które następują co 10 minut, są bardzo mądrze, pięknie i kunsztownie napisane". I tutaj ta koncepcja jest doprowadzona do końca. Tyle na dziś, a więcej w kolejnych odcinkach :)
Pozdrowienia!
Maciej
Cześć. Dzięki za komentarz. Tak jak napisałem, to bardzo bezpieczna płyta i jak widać po recenzjach, każdy odnajduje w niej coś dla siebie. Nie natrafiłem w zasadzie na żadną krytykę. Chociaż być może się komuś nie spodobała, bo rano widziałem, że ktoś wystawił pokaźną ilość płyt Voo Voo na Allegro.
UsuńPozdrawiam serdecznie jak zawsze,
Krzysiek