Wojciech Waglewski ma powód do swojej osobistej, prywatnej, małej (albo i dużej) satysfakcji. Ale o tym za chwilę.
Prawie wszystko, za co zabierze się Wagiel, kończy się sukcesem. Prawie. W 2017 roku oficjalnie był co prawda tylko ambasadorem (czy też dyrektorem artystycznym) jednego dnia festiwalu w Jarocinie ale to właśnie głównie lider Voo Voo mówił o potrzebie dokonania radykalnych zmian w formule imprezy. I to właśnie Waglowi (myślę, że nie bez racji), wielu przypisuje koncepcję tamtego wydarzenia. Pomysł był dość prosty i polegał na tym aby zamiast tradycyjnego festiwalu zrobić coś, co w formule przypominałoby Suwałki Blues Festival a muzycznie jakikolwiek inny rockowy festiwal. Trzeba przy tym przyznać, że organizatorzy poprzednich kilku edycji również nieco pobłądzili, sprowadzając coraz więcej zagranicznych kapel, które nikomu szczególnie do szczęścia nie były potrzebne (a nawet jeśli, to tylko na zasadzie: jednorazowo przyjechać na koncert, obejrzeć i wyjechać, tak jak to było na przykład rok wcześniej w przypadku The Prodigy).
Jeszcze zanim do imprezy doszło, pomysł został mocno skrytykowany w Gazecie Wyborczej (TUTAJ) oraz w wielu innych miejscach. Ale Wojciech Waglewski, niezrażony tymi głosami, twardo próbował udowadniać w licznych wywiadach, że czas pożegnać się z sentymentami.
Jeszcze zanim do imprezy doszło, pomysł został mocno skrytykowany w Gazecie Wyborczej (TUTAJ) oraz w wielu innych miejscach. Ale Wojciech Waglewski, niezrażony tymi głosami, twardo próbował udowadniać w licznych wywiadach, że czas pożegnać się z sentymentami.
W myśl zasady, że lepsze jest wrogiem dobrego, promowana przez Wagla koncepcja, nie miała szans na powodzenie. Z kilku prostych przyczyn. Po pierwsze, przynajmniej na ile ja wyczuwam jarocińskie nastroje (a bywałem tam często), jarocińska publiczność nigdy nie miała jakichś wygórowanych oczekiwań. Gdyby co roku zagrał Kult albo Kazik w jakimkolwiek składzie, do tego kilka innych kapel (też najlepiej co roku tych samych), no i najważniejsze: gdyby było tak jak było, większość byłaby zadowolona (bo wszyscy nigdy nie będą). Tam naprawdę nie trzeba niczego wymyślać, bo to co trzeba, wymyślono już dawno temu.
Druga istotna sprawa: ludzie przyjeżdżali do Jarocina głównie dlatego, że było tak jak było. Dla sentymentu, dla tamtego klimatu albo otrzeć się w jakiś sposób o legendę tej imprezy. Gdyby nie to, byłoby to wydarzenie jedno z wielu a przy tak ogromnej konkurencji na rynku festiwali, nikomu nie chciałby się jechać do jakiegoś Jarocina, leżącego po drodze donikąd. Większość ludzi ma w pobliżu miejsca swego zamieszkania jakieś festiwale, najczęściej ze znacznie lepszą reprezentacją artystów. Nie ma potrzeby jechać gdzieś do Jarocina.
Po trzecie: jeżeli ktoś chce poczuć Suwałki Blues Festival, jedzie do Suwałk a gdy chce zobaczyć Malta Festival, jedzie do Poznania. Nie do Jarocina. Do Jarocina przyjeżdżali ludzie, którzy chcieli zobaczyć Jarocin Festiwal. Próby robienia tam czegokolwiek innego, nie miały sensu. I jak dziś wiemy: nie skończyły się dobrze.
Jeszcze rok później próbowano jakoś ciągnąć ten pomysł ale skutek był tak opłakany, że w kolejnym roku, na poważnie rozważano aby zamiast festiwalu rockowego, zrobić w Jarocinie festiwal disco polo. Ostatecznie do tego nie doszło, festiwal normalnie się odbył ale wrócił na dawne miejsce a na rynku głównym towarzyszyło mu jedynie kilka pobocznych wydarzeń. Podobnie miało być w tym roku, chociaż tym razem zakładano chyba całkowity powrót do dawnej formuły.
Widać wyraźnie, że Wojciech Waglewski zawsze lubił angażować się w jakieś festiwale. Mówiąc na przykład o koncercie w kamieniołomach, mamy natychmiast na myśli występ Voo Voo. W rzeczywistości jednak był to normalny, jednodniowy festiwal. Wagiel często bywał patronem, ambasadorem czy dyrektorem artystycznym tego typu wydarzeń. Wspomnę tylko Letnią Scenę Muzyczną 2010 w Pruszczu Gdańskim, Bluesroads Festival czy Męskie Granie, które zakończyło się gigantycznym sukcesem. Ale z Jarocinem nie wyszło. Tak naprawdę, najlepszym pomysłem Wojciecha Waglewskiego przy organizacji Jarocina w 2017 roku, było zakontraktowanie zespołu Voo Voo. Chyba nie było z tym wielkiego problemu. Warto też docenić, że szlaban dostali zagraniczni artyści. Z dwoma wyjątkami. Jednym z nich był zespół Pere Ubu, który przyjechał na zaproszenie Wojciecha Waglewskiego i miał być taką wisienką na torcie. Jeżeli Wagiel chciał w ten sposób spełnić swoje osobiste ambicje, no to sukces 100%. Udało się poskładać i ściągnąć kapelę, mimo że od jakiegoś czasu nie koncertowała i była ponoć porozrzucana po różnych miejscach na świecie. Natomiast jeżeli chodzi o pozostałe aspekty, no to cóż... Koncert zebrał wstrzemięźliwe recenzje, chociaż nie ma pewności, czy ci którzy je pisali, w ogóle występ widzieli. Tak się bowiem złożyło, że gdy miał wystąpić Pere Ubu, wszyscy w podskokach zmyli się spod sceny. Zostało maksymalnie kilkadziesiąt osób. Ktoś powie, że zespół nie miał szans w zestawieniu z Lao Che, która to kapela grała na innej scenie. Pewnie tak, ale ktoś (wiemy kto) ten line-up układał i to akurat można było przewidzieć. Tak więc, jakby tego nie tłumaczyć, myślę że koncert trzeba nazwać odważnie klapą. O klapach najlepiej szybko zapomnieć. Ale nie. Ta została udokumentowana.
Niedawno ukazał się dwupłytowy album z zapisem tego koncertu. Tekst o dokumentowaniu klap, był może drobną złośliwością ale całkiem na serio, uważam że płyty tej nie byłoby gdyby nie Wagiel i jest to powód do dużej osobistej satysfakcji.
Takich powodów do satysfakcji Wojciech Waglewski ma z pewnością znacznie więcej, gdyż w przeszłości wydatnie przyczynił się do startu wielu muzycznych karier w Polsce. Ale tym razem być może pomógł podsumować historię zespołu, który działa na rynku od 1975 roku. A z pewnością pomógł dopisać kolejny jej rozdział.
Więcej na temat wydawnictwa można poczytać TUTAJ.
P.S. Nie wiem czy zespół Pere Ubu dobrze przemyślał tytuł tej płyty, który brzmi "By order of Mayor Pawlicki"? Może bardziej taktownie byłoby: Thanks to Wojciech Waglewski?
Takich powodów do satysfakcji Wojciech Waglewski ma z pewnością znacznie więcej, gdyż w przeszłości wydatnie przyczynił się do startu wielu muzycznych karier w Polsce. Ale tym razem być może pomógł podsumować historię zespołu, który działa na rynku od 1975 roku. A z pewnością pomógł dopisać kolejny jej rozdział.
Więcej na temat wydawnictwa można poczytać TUTAJ.
P.S. Nie wiem czy zespół Pere Ubu dobrze przemyślał tytuł tej płyty, który brzmi "By order of Mayor Pawlicki"? Może bardziej taktownie byłoby: Thanks to Wojciech Waglewski?
Od strony socjologiczno-frekwencyjnej patrząc: oczywiście masz rację. Sam jednak tą formułą byłem ZACHWYCONY. Akurat koncert Voo Voo wyszedł średnio (nagłośnienie, nieco kłopotów monitorowych, rozwalenie istotnego momentu przez Natalię Przybysz), ale koncerty Mitch & Mitch, Józefa Skrzeka i nade wszystko Tomasza Stańki z Enrico Ravą to były naprawdę ważne występy. Pere Ubu słyszałem jakieś pół godziny bo rozmawiałem wówczas z Mateuszem o Tralala, co przez kolejne 2 tygodnie miał mi za złe mówiąc "przez Ciebie nie słyszałem starych Hipisów!". No i wysłuchanie Marionetek z oryginalnych taśm też super, choć Piotrowi Metzowi jednego zdania nie daruję chyba nigdy.
OdpowiedzUsuńWiesz co? W dużej części mogę się z Tobą zgodzić, zwłaszcza w temacie pani Przybysz. Natomiast co do problemów z nagłośnieniem... Już nie pamiętam. Koncert mi się podobał. Natomiast samo miejsce (jarociński rynek) wydaje mi się tak złe do grania koncertów, że w tym kontekście sprawy nagłośnienia są rzeczą drugoplanową. Ja z pewnością nie byłem tą formułą ZACHWYCONY za to byłem mocno zaskoczony, bo chwilę zanim okazało się, że Wagiel robi coś w Jarocinie, widziałem się z Nim i pytał co sądzę o ubiegłorocznym festiwalu? Powiedziałem, że bardzo mi się podobało, że widać iż organizatorzy mają na to pomysł, że wprowadzono kilka fajnych rozwiązań organizacyjnych i może tylko trochę zbyt dużo tych zagranicznych kapel. Wagiel wydawał się całkowicie zgadzać z tą opinią a niewiele później zaczął totalnie krytykować dotychczasową formułę. Cóż... To co próbował zrobić, to była odważna próba. Ale się nie udało. Pewnie w innym miejscu to by się sprawdziło. Ale nie w Jarocinie. I to było do przewidzenia. Pamiętam też, że rozmawiałem z Waglem chwilę po tym, gdy już było wiadomo, że działa przy festiwalu, że ważna jego część przenosi się na rynek ale jeszcze nie był znany program. I powiedziałem wtedy coś w stylu: a wiesz, że wystarczy iż o godzinie 22.01 zadzwoni ktokolwiek z pobliskich kamienic na gliny, powie że jest cisza nocna i organizatorzy zmuszeni będą przerwać imprezę? Wagiel nic nie powiedział na to ale widziałem, na twarzy coś, co odczytałem jako: kurcze, tak może być. Na szczęście nie było.
UsuńOd strony socjologiczno-frekwencyjnej patrząc: oczywiście masz rację. Sam jednak tą formułą byłem ZACHWYCONY. Akurat koncert Voo Voo wyszedł średnio (nagłośnienie, nieco kłopotów monitorowych, rozwalenie istotnego momentu przez Natalię Przybysz), ale koncerty Mitch & Mitch, Józefa Skrzeka i nade wszystko Tomasza Stańki z Enrico Ravą to były naprawdę ważne występy. Pere Ubu słyszałem jakieś pół godziny bo rozmawiałem wówczas z Mateuszem o Tralala, co przez kolejne 2 tygodnie miał mi za złe mówiąc "przez Ciebie nie słyszałem starych Hipisów!". No i wysłuchanie Marionetek z oryginalnych taśm też super, choć Piotrowi Metzowi jednego zdania nie daruję chyba nigdy.
OdpowiedzUsuńZgadzamy się? O nie! Świat się kończy! Paradoksalnie - biorąc pod uwagę rolę WW w całym przedsięwzięciu - festiwal pokazał dobietnie, że Wagiel się w ocenie publiczności rockowej nie myli ani o jotę. To twarde przyzwyczajenie do pewnej, powiedzmy kanonicznej, wersji wydarzeń i bunt na jakiekolwiek odstępstwa było widać jak na dłoni. Co do nagłośnienia - ono jest dla mnie ważne ZAWSZE. A tu było to o tyle smutne, że Mitch & Mitch zabrzmieli świetnie. Pamiętam jedynie, że koncertu nie ustawiał Krzysiek Głębocki.
OdpowiedzUsuń