Idąc na koncert Voo Voo w łódzkiej Wytwórni, ani przez sekundę nie zakładałem, że będę z niego pisał jakąś relację. No bo o czym tu pisać? Czym te chłopaki jeszcze mogą zaskoczyć? Nie spodziewałem się może jakiegoś wielkiego rozczarowania ale zakładałem, że najprawdopodobniej będzie tak jak to jest najczęściej. Czyli chwilami genialnie (przy czym to są właśnie te chwile, o których śpiewał Riedel, że dla nich warto żyć a raczej przyjść na występ) a przez pozostały czas pewnie będzie różnie. Ot, kolejny koncert. Tysiąc pięćset pięćdziesiąty piąty albo któryś. Oczywiście są tacy, którzy widzieli już występy w ramach trasy "Za niebawem" i ostrzegali, że koncerty są rewelacyjne. Ale ja tam w temacie Voo Voo mało komu wierzę, bo większość jest kompletnie bezkrytyczna i zawsze twierdzą, że było super.
Myliłem się BARDZO. Zaskoczenie czekało na mnie na każdym kroku. Począwszy od wejścia. Okazuje się bowiem, że są już w kraju miejsca, w których wyciągnięto wnioski z gdańskiego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W Wytwórni byłem wcześniej wielokrotnie ale nigdy nie widziałem tak licznej ochrony i tak drobiazgowej kontroli. Ochrona była widoczna wszędzie, oczywiście również dyskretnie pod sceną. Ale to nie wszystko. Cały czas obecny był również medyk, co w klubach jest raczej rzadkie.
Gdy wszedłem na salę i zobaczyłem poustawiane krzesełka dla publiczności, pomyślałem sobie: nie no, to jest jakiś obłęd. Myliłem się. Ale o tym potem.
Gdy już wszystkie miejsca zostały zajęte, na scenę wkroczył najpierw Michał Bryndal a potem reszta zespołu. A to, co nastąpiło chwilę później, po raz kolejny mnie zszokowało. Nagle pojawiło się tylu fotografów, jakby występował właśnie Sławomir albo Doda. Istne szaleństwo. Skąd taka nagła popularność? Nie mam pojęcia ale w sumie to przecież dobrze. Kwestia fotografów też została rozwiązana tak, jak to się dzieje w cywilizowanych krajach oraz w porządnych miejscach. Czyli nie tak, że szwędają się pod sceną przez cały występ i wszystkim przeszkadzają, tylko po dwóch czy trzech piosenkach dziękujemy panom bardzo.
No i rozpoczął się występ. Ascetyzm i prostota scenografii zaprojektowanej przez Jarosława Koziarę, natychmiast skojarzyła mi się widokami znanymi z koncertów Davda Byrne'a. Jednak z tego co wiem, jest w tym wyłącznie nawiązanie do okładki najnowszej płyty Voo Voo. Mimo pozornej prostoty, scenografia robi dodatkowy i bardzo ważny element całego widowiska.
No i właśnie. Pojawiło się ważne słowo: widowisko. Jakkolwiek Wojciech Waglewski mówił w jednym z wywiadów w 2004 roku, że nie znosi precyzyjnie wymyślonych widowisk, to ja od pierwszej do ostatniej chwili miałem wrażenie, że takie właśnie oglądam. Dla mnie było to bardziej widowisko niż koncert i piszę to w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przy czym nie przypominam sobie występów Voo Voo z tak przemyślaną dramaturgią i równie dopracowanych od czasu "Muzyki ze słowami".
Wojciech Waglewski zawsze powtarza, że nagrywa płyty pod kątem tego, co potem można z tym zrobić na scenie. W praktyce efekt bywa różny. Ale w tym przypadku uzyskał multiplikację wszystkiego co najlepsze na albumie "Za niebawem". Oczywiście, aby to zagrało, podobnie jak podczas trasy "7", potrzebna jest ogromna dyscyplina na scenie. A konieczność dyscypliny łatwo może przerodzić się w spinkę. Ale nic z tych rzeczy. Wszystko toczyło się tak gładko i lekko, że miałem wrażenie, jakby najpierw przygotowywali i ćwiczyli to wszystko przez pół roku a potem wykonali już na 50 koncertach. Każdy doskonale znał swoją rolę i wszyscy idealnie się uzupełniali. Mówiąc "wszyscy", mam na myśli kilku kolejnych ważnych, chociaż mniej widocznych aktorów tego wydarzenia. A są to: odpowiedzialny za znakomite nagłośnienie Krzysztof Głębocki, odpowiedzialny za rewelacyjne oświetlenie Dariusz Filozof oraz wprowadzający elementy nastroju płyty "Oov Oov" Piotr Chołody. Wszyscy wspięli się chyba na absolutne wyżyny swoich możliwości, tworząc wspaniałą, spójną całość, w której każdy szczegół ma swoje znaczenie. Z elementów płyty, która w moim odbiorze nie stanowi spójnej całości, na koncercie udało się stworzyć niezwykle zwartą układankę.
Ważna rzecz: jeżeli ktoś wcześniej oglądał wideo z premierową prezentacją tego materiału w radiowej Trójce, powinien jak najszybciej o tym zapomnieć. Tamten koncert owszem, miał fajne momenty ale w zestawieniu z łódzkim występem no to wznieśliśmy się tak gdzieś o 15 klas wyżej. Krótko mówiąc, dzisiaj oceniam koncert w Trójce za szkodliwy bo wiele osób mogło sobie pomyśleć tak: kolejny występ Voo Voo, może i fajny ale z drugiej strony nic nadzwyczajnego, widziałem takich już wiele, teraz obejrzałem kolejny w internecie i nie ma uzasadnienia by obejrzeć ponownie na żywo. A kto w to uwierzy, straci możliwość obejrzenia widowiska wielkiej klasy, które z tamtym nie ma nic wspólnego.
Po obejrzeniu koncertu w Łodzi, uważam że błędnie oceniłem rzeczywistość w jednym czy dwóch miejscach, gdy w innym tekście pisałem o swoich wrażeniach po premierze płyty "Za niebawem". Ale napisałem wówczas również, że podczas koncertów, piosenki z tej płyty najlepiej byłoby wesprzeć kompozycjami "Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic" oraz "Flota zjednoczonych sił". Wojciech Waglewski najwyraźniej tak samo to ocenił. Nie ma dziś sensu przypominanie, co na ten temat mówił kiedyś. Mnie osobiście PRZEOGROMNIE cieszy, że obecnie zmienił zdanie. Rzecz istotna: to nie są utwory, które są grane gdzieś tam na bis. Bo to w ogóle nie był koncert, na którym grana byłaby cała płyta od deski do deski. Wspomniane dwa utwory są integralnym, niezwykle ważnym elementem całego widowiska, są niezwykle umiejętnie wpisane w całą jego dramaturgię i są to wykonania przecudnej urody. Nie wiem ile ta Flota w Łodzi trwała ale naprawdę długo i była w tym moc niezwykła.
W Łodzi nie zabrzmiały wszystkie utwory z płyty "Za niebawem". Zabrakło kompozycji "Z ostatniej chwili". Czy żałuję? Tak, bo to bardzo fajny jest utworek. Ale... O ile w przypadku płyty "7", która stanowiła koncept album i była zamkniętą całością, granie wszystkich piosenek na koncertach miało jeszcze jakieś uzasadnienie, o tyle zawsze powtarzam, że jestem przeciwnikiem grania płyt w całości. Owszem, fajne są takie jednorazowe akcje, jak na przykład Voo Voo grało kiedyś tam po latach w całości płytę "Sno-powiązałka". Ale na co dzień, ja przynajmniej absolutnie preferuję mix: trochę przeszłości i trochę współczesności na koncertach. To właśnie otrzymali widzowie w Łodzi. Jakkolwiek brak piosenki "Z ostatniej chwili" może się wydawać bolesnym zabiegiem, to jednak z czegoś najwyraźniej trzeba było zrezygnować w tej sytuacji.
Publiczność wysłuchała koncertu z dużym skupieniem i czuć było, że większość widzów została absolutnie pochłonięta przez wydarzenia na scenie.
Ja natomiast obserwując wszystko, nie mogłem wyjść z szoku. Absolutnie nie spodziewałem się tak wyśrubowanego poziomu, widowiska tak odmiennego od wszystkiego, co zespół prezentował do tej pory i jakiejś takiej nowej jakości. Takie Voo Voo 2.0. Bo chociaż było w tym bardzo wiele dawnego Voo Voo, znacznie więcej niż na "siódemce", to jednak całość została przetworzona do standardów i estetyki obowiązującej współcześnie i zostało to zrobione z niezwykłym wyczuciem.
Koncert podobał mi się właściwie wbrew wszystkiemu. Nie cierpię krzesełek a tutaj były krzesełka. Nie cierpię żadnej elektroniki i sztucznie generowanych dźwięków, przed czym zespół nie ucieka. Nie znoszę looperów, w czym zespół ostatnio wręcz się zakochał. A jednak było rewelacyjnie. I coś jeszcze: nigdy nie mam jakichkolwiek uwag, gdy Voo Voo gra z orkiestrą symfoniczną. Zawsze kupuję to bezwarunkowo i w całości. To samo dotyczy koncertów Wagiel & Mateo. Ale nie pamiętam jak wiele lat upłynęło od czasów, gdy ostatnio tak całościowo trafił do mnie występ samego Voo Voo. Z pewnością wiele. I zapewne, gdy to miało miejsce ostatnio, był to zachwyt zupełnie innego rodzaju. Bo jak już wspominałem, łódzkiego koncertu nie można porównywać z niczym co było wcześniej.
Po występie zespół podpisywał autografy. Mimo swej niezwykłej, wieloletniej kariery, nie wiem czy muzycy mieli w przeszłości wiele okazji aby robić to w towarzystwie tylu panów z ochrony. W żaden sposób nie chodziło tu o jakiś wściekle napierający tłum. Nie. Po prostu takie czasy po Gdańsku.
Ciekawostka jest taka, że podobno to co zobaczyłem w Łodzi to jest nic. Prawdziwe szaleństwo odbywa się ponoć na koncertach bez krzesełek. Tylko że, o dziwo, trudno mi sobie wyobrazić oglądanie tego materiału na stojąco.