Wojciecha Waglewskiego czekają w życiu już tylko trudne zadania. Mając bowiem tak ogromny dorobek, na który składają się zarówno rzeczy znakomite, jak i te trochę mniej udane, myślę że teraz chodzi już tylko o to, aby równać wyłącznie do tych najlepszych. A najlepiej o to, by je przebić. I to nie jest łatwe. Ale Wagiel sobie radzi.
Gdy w 2008 roku ukazała się pierwsza płyta Waglewski Fisz Emade pod tytułem "Męska Muzyka", Wojciech Waglewski mocno asekurował się w wywiadach. Czuć było autentyczny lęk o to, jak to zostanie przyjęte. No bo jak to tak? Z synami? Jakieś kółko wzajemnej adoracji czy o co chodzi? Myślę, że takich opinii obawiał się Wagiel, dlatego starał się całe zdarzenie bagatelizować. Mówił, że ta płyta to jednorazowy eksperyment i nie ma żadnych dalszych planów związanych z tym projektem. A w domyśle: potraktujcie to na wszelki wypadek jak taki żart.
Ale to była bardzo dobra płyta. Świetnie wypadała na koncertach i nagle okazało się, że minął rok, potem drugi, trzeci a tu wciąż jest zapotrzebowanie na kolejne występy. Bo to jest zazwyczaj tak, że poza licznymi co prawda ale jednak wyjątkami, jeżeli zespół nagrał tylko jedną płytę, to po trzech latach już mało kto o tym pamięta. A ta płyta jednak nie dawała o sobie zapomnieć. W efekcie po 5 latach powstał kolejny album, zatytułowany "Matka, Syn, Bóg".
Tym razem Wojciech Waglewski występował już w mediach z podniesioną głową. Czas zweryfikował bardzo pozytywnie wartość pierwszego albumu, więc tym razem nie próbował niczego banalizować i mówił wprost: zakładamy zespół.
Druga płyta pod każdym względem dorównywała pierwszej. Zespół zagrał sporą ilość koncertów a każdy z nich był dobry niemalże do znudzenia. Podczas tych występów kompletnie nie było do czego się przyczepić. Nie było żadnych słabszych momentów. W pewnym momencie zrezygnowałem z pisania relacji z tych wydarzeń, gdyż to nie miało żadnego sensu. Każdą jedną taką relację można było zamknąć w stwierdzeniu: Było świetnie. Jak zawsze.
No ale znowu minęło sporo lat i gdzieś tam każdy zadawał sobie pytanie: co dalej?
W ubiegłym roku było już wiadomo, że będzie kolejny album. Wojciech Waglewski nie ukrywał wtedy w różnych rozmowach, że podchodzi do tego bardzo ambicjonalnie; że ważnym jest aby poprzeczkę ustawić bardzo wysoko.
W styczniu 2020, zespół wszedł do studia. Nie poszło tak gładko, jak pewnie wszyscy się spodziewali, gdyż nikt nie przewidział pandemii. Ostatecznie jednak album udało się ukończyć i właśnie powinien trafiać do sklepów.
Trochę trudno jest mi o tej płycie pisać, gdyż nie mam jeszcze fizycznego egzemplarza. A książeczka jednak zawiera zawsze wiele cennych informacji. Ponadto zmienił się wydawca. W przeciwieństwie do pierwszych dwóch albumów wydanych przez Agorę, ten został wydany przez firmę Mystic Production, którą w dodatku bardzo cenię. Więc chciałbym w końcu zobaczyć jak to finalnie wygląda. A już wiadomo, że Mystic nie zawodzi i zapowiada wypasioną edycję kolekcjonerską (czyli to, czego mi w ostatnich latach bardzo brakowało w różnych produkcjach, za którymi stał Wojciech Waglewski).
Przejdźmy zatem do muzyki. Po doświadczeniach pierwszych dwóch albumów, chyba nikt nie miał jakichkolwiek obaw, że w przypadku najnowszej płyty może dojść do jakiegoś załamania formy. Trzej panowie Waglewscy wystarczająco mocno udowodnili, że wiedzą co robią. Zatem ja przynajmniej nie zastanawiałem się dużo jaki będzie ten album. Z góry założyłem, że będzie równie dobry jak poprzednie (bo to skrajnie mało prawdopodobne było, aby mógł być jeszcze lepszy). I dziś nie jestem szczególnie zdziwiony, że w zasadzie się nie pomyliłem.
Mocną zapowiedzią płyty był singiel "Ziemia". Świetny zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Tekst naprawdę ważny i głęboki. Szkoda tylko, że nie każdego stać na podobne refleksje dotyczące otaczającej nas rzeczywistości. To naprawdę bardzo przykre, gdy człowiek analizując sytuacje na świecie, myśli ze strachem o przyszłości własnych dzieci.
Po tym pierwszym singlu, gdy nie wiadomo jeszcze było jaka będzie reszta płyty, jedno było już pewne: Wagiel tak jak mówił, tak zrobił: ustawił wysoko poprzeczkę. Chociaż na samym początku był zwiastun tej płyty, wykorzystujący fragment piosenki "Dobre rzeczy" i tam już też wiadomo było, że całość zapowiada się bardzo ciekawie.
Album zdominowany jest przez melancholijne, oldschoolowe dźwięki. Powiedzmy sobie od razu: Wojciech wraz z synami, w najmniejszym stopniu i w żadnej chwili nie próbują rywalizować z modnymi obecnie brzmieniami. Przeciwnie: zupełnie się od tego odcinają. Inspiracje muzyczne (myślę, że bardzo liczne) do stworzenia tej płyty, sięgają lat 60-tych, 70-tych, 80-tych. A że panowie nie słuchają w kółko pięciu tych samych kapel i mają gigantyczne rozeznanie w muzyce, potrafili sięgnąć po najbardziej szlachetne brzmienia. Mi przynajmniej bardzo często, podczas słuchania tego albumu, towarzyszyło takie przeświadczenie, że takie dźwięki kiedyś tam w zamierzchłej przeszłości, gdzieś tam już słyszałem. Nawet jeśli nie potrafię sobie przypomnieć gdzie. I to jest zaletą tej płyty. Wagiel często powtarza, że w muzyce nie ma co wymyślać koła od nowa. Co więcej, znam innego muzyka, który uważa, że wszystko co można było wymyślić w muzyce, wymyślili już Beatlesi i na podstawie dowolnego współczesnego utworu, z pomocą gitary potrafi udowodnić tę tezę. Tak zapewne jest, chociaż wielu z pewnością myśli, że swoją muzyką odkrywa Amerykę. Zatem inspiracje są bardzo ważnym elementem tej sztuki. Problem jednak polega na tym, aby czerpać je z najlepszych źródeł i potrafić na bazie tego stworzyć nową jakość. A do tego trzeba być naprawdę osłuchanym w różnych klimatach. W przypadku WFE oczywiście nie ma z tym problemów.
Ale oprócz dźwięków, dostrzegam pewne znajomo brzmiące motywy, czy pół motywy. A to jakieś skojarzenia z Talk Talk, a to z Voo Voo. Przykładowo pierwsze sekundy piosenki "Król" to tak naprawdę pierwsze sekundy utworu "Cudnie" nagranego przez Voo Voo właśnie. Generalnie, myślę że ta płyta tym różni się nieco od poprzednich, że na tym albumie można wyczuć pewne wpływy tego, co panowie robią poza zespołem Waglewski Fisz Emade. I żeby znów posłużyć się przykładem, utwór "Pościg", brzmi jakby był wyjęty z jakiejś płyty nagranej jako samo Fisz Emade. Z kolei, utwór Król, muzycznie przypomina niektóre nagrania z albumu "Placówka' 44" zespołu Voo Voo.
Oczywiście opracowania pod tytułem "Co autor miał na myśli?", to osobna gałąź literatury. Łatwo się na tym wyłożyć. A na tej płycie jest trochę tekstów, pozostawiających miejsce do różnych interpretacji. Jednym z nich jest ten do piosenki "Nielegalny kolor". Na ostatniej płycie Voo Voo, mieliśmy piosenkę zatytułowaną "Przybysze". Dostrzegam tutaj zbliżoną problematykę. Ale dalej nie chcę brnąć w ten temat.
Różnorako może też być interpretowany utwór "Król", zwłaszcza gdy ktoś nie zna genezy jego powstania. Tekst umocowany jest w Warszawie a utwór powstał do jakiejś produkcji filmowej na podstawie powieści Szczepana Twardocha pod tym samym tytułem. Nie został jednak wykorzystany i trafił na płytę. Generalnie wydaje mi się, że ta piosenka odstaje nieco od pozostałych. Głównie właśnie tekstowo. Jej kontekst słabo pasuje do całości albumu a poza tym nie przepadam za wypełnieniami tekstu pod tytułem "la, la la". No chyba, że jest to adresowane do dziecka w wieku przedszkolnym. Pojawia się tam słowo "zapachy". I faktycznie jest to coś, co może się z Warszawą kojarzyć. Przy czym nie koniecznie musi chodzić o te zapachy z kwiaciarni.
Niezwykle trafnym wydaje mi się to, co Wagiel stale powtarza, że teksty powinny mówić o rzeczach uniwersalnych, takich jak na przykład miłość, przemijanie, bóg, przyroda. A myśl tę doskonale uzupełnia inny tekst Wojciecha Waglewskiego: "Większość z tego, o czym piszą w gazecie, Za kilka lat wyląduje na śmieciach (...) I tylko to, co między nami (...) Na długo zostanie". Dyskutowałbym tylko z tym "za kilka lat". Raczej: za kilka dni. Zatem nie są to rzeczy warte jakiejkolwiek uwagi w piosenkach. I tutaj, niejako przy okazji zastanawiam się nad jednym zagadnieniem: Wagiel w zależności od wywiadu, wspominał o jednym lub trzech utworach, które nie trafiły na płytę. Zastanawiam się nad przyczynami. Czy lepsze utwory wyparły gorsze? Czy zabrakło miejsca na krążku? Bo to jest tak, że więcej nie zawsze znaczy lepiej. Panowie Wagiel i Fisz w wywiadach bardzo mocno zabrnęli ostatnio w tematy okołopolityczne, więc jeśli przez przypadek w tych piosenkach było coś na przykład o tym, jaki to dramat że ktoś zaufał PiS, to wtedy lepiej że wypadły. To była moja największa obawa związana z tym albumem: że zespół zaangażuje się w publicystykę oraz wojenkę ideologiczną. Byłoby to dużym odstępstwem od tego, do czego przywykliśmy na poprzednich albumach. Na szczęście, chociaż ta płyta wydaje się nie być wolną od tego typu przemyceń, nie jest pod tym względem źle.
Tak, jak zapowiadał wcześniej Wojciech Waglewski, płyta jest podobna do poprzednich ale inna. Praktycznie zniknęły bluesowe klimaty, tak mocno obecne na poprzednim albumie. Kompozycję "Chciałbym" w zasadzie trudno porównać brzmieniowo z czymkolwiek, co dotąd nagrał zespół. A jednak świetnie wpisuje się w całość.
Na albumie znajdziemy również barową kompozycję "Słowo". Słuchając jej za pierwszym razem, pomyślałem sobie o tym, jakby to fajnie było, gdyby Mariusz Obijalski podczas koncertów, oddawał klawisze Wojciechowi Waglewskiemu w trakcie tego utworu. A Wagiel, chociaż się z tym nie obnosi, to potrafi zagrać. Jest nawet zarejestrowany taki koncert Voo Voo, podczas którego gra sporo na klawiszach.
W przypadku Wojciecha Waglewskiego i Fisza, coraz mocniej mamy do czynienia z procesem, który szczególnie mocno dało się zaobserwować u innego śpiewającego ojca oraz jego syna. Myślę tu o Ryszardzie oraz Sebastianie Riedlu. Tam podobieństwo głosów obu panów sprawia, że trudno je od siebie odróżnić. Tutaj to jeszcze może nie jest ten etap ale ten proces postępuje coraz bardziej.
Poprzednie płyty WFE oceniam bardzo jednoznacznie. Każdemu jednemu utworowi dałbym 10 gwiazdek na 10 możliwych. Na najnowszej płycie jest minimalnie inaczej. Niektórym utworom dałbym nieco mniej niż 10 ale i tak średnia dla całej płyty oscylowałaby w okolicach dziesiątki. Jest na niej kilka utworów absolutnie kompletnych zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej. Wśród nich znajdziemy na przykład utwór "Pościg". Nic tam chyba nie można by zrobić lepiej. Znakomicie wpasowane zostały również smyki, które dodają dramaturgii całej kompozycji.
Wielu fajnych elementów i smaczków można się doszukiwać na tym albumie. I z pewnością można by było pisać o nim jeszcze długo. Można na przykład rozłożyć każdy utwór na czynniki pierwsze. Nie chcę tego czynić, bo może nie każdy jeszcze miał okazję aby wysłuchać tę płytę a tego typu recenzje potrafią czasami bardzo sugestywne wpływać na ten pierwszy odbiór, który dla każdego powinien być bardzo osobisty i indywidualny.
Jedno się w zasadzie nie zmienia: podczas koncertów, panowie Waglewscy mogą wykonywać dowolny zestaw piosenek i efekt będzie ten sam. Mogą na przykład grać tylko pierwszą płytę, mogą nie grać jej wcale. Najnowsza płyta WFE jest bardzo dobra a Wagiel osiągnął zamierzony cel. Pisanie na tym blogu, że polecam, nie ma najmniejszego sensu, gdyż byłoby to przekonywanie przekonanych ale ciekaw jestem innych recenzji. Tych na ten moment zbyt wiele nie ma. I to może nie być przypadek. Naprawdę trudno jest zamknąć tekst o tym wydawnictwie i kliknąć: opublikuj. Ja przynajmniej stale mam takie przeświadczenie, że może wcześniej trzeba album jeszcze z pięć razy przesłuchać. Żeby przypadkiem czegoś ważnego nie przeoczyć. Bo dzieje się tam naprawdę kilka fajnych rzeczy. Może więc faktycznie nie należy się spieszyć z opiniami na jego temat. Z pewnością największa krzywda, jaką można wyrządzić płycie "Duchy ludzi i zwierząt", to potraktować ją powierzchownie i napisać po jednym albo dwóch wysłuchaniach, że jest dobra albo słaba. Zatem czekam na opinie innych. No i oczywiście czekam na koncerty. Nawet mam już bilet na jeden. Ale to, czy do nich dojdzie, stoi oczywiście pod wielkim znakiem zapytania. Tymczasem pozostaje szukać dobrych rzeczy w świecie rzeczy złych. Są takie i warto ich szukać.
Napiszę tak. Kupuję bardzo dużo płyt i najczęściej sporo z tych zakupów po dwóch czy trzech przesłuchaniach wędruje na półkę. Pewnie w większości przypadków jeśli nie na zawsze to na lata. Mam też płyty, które czekają na swoją kolej i latami leżą w nie otwartej folii. A ten album? Wczoraj przez wiatr, chłód i deszcz doniosłem z EMPiKu do mieszkania "Duchy Zwierząt i Ludzi". Po drodze kupiłem wino, bo przecież to nie miał być premierowy odsłuch jakiegoś tam kolejnego krążka wykonawcy X czy Y, ale owoc pracy cenionej przeze mnie muzycznej rodziny więc wypadało uczcić ten wieczór. Tym bardziej, że od tak przeze mnie lubianej i ważnej płyty "Matka Syn Bóg" minęło długich siedem lat. No i się nie zawiodłem. Wcześniej znałem już siedem utworów z audycji radiowych (w tym pięć z audycji P. Metza w Dwójce), wczoraj poznałem całość w układzie wymyślonym przez artystów. Przesłuchałem chyba cztery albo pięć razy. Zatrzymałem się o 1.30 w nocy, bo uświadomiłem sobie, że o 7.00 muszę być w pracy. To piękny album, który spodobał mi się w całości od pierwszego przesłuchania, a z każdym kolejnym razem odkrywałem nowe dźwięki i może nawiązania (tak jak Pan Blog wspomniał powyżej). Dziś w pracy towarzyszy mi dano niezaznane uczucie. Nie mogę się doczekać powrotu do domu i ponownego odpalenia tego krążka w odtwarzaczu. To chyba najlepsza z możliwych recenzja. Na dzień dzisiejszy moimi ulubionymi numerami są: "O liczeniu", "Król" i "Pościg".
OdpowiedzUsuńJeszcze 3 godziny, koniec pracy i idę do domu. Będę słuchał! Jest radocha.