W ubiegły czwartek odbyła się transmisja z ogłoszenia laureatów tegorocznych „Fryderyków”. Nie miałem do tej pory czasu się nad tym pochylić a też nie miałem za bardzo przekonania że warto. Ale znalazłem akurat chwilkę, więc niech już będzie.
Fryderyki to takie nagrody w dziedzinie muzyki, chciałoby się powiedzieć „polskie Grammy”, ale nie, bez przesady. Utarło się, że są to najbardziej prestiżowe polskie nagrody w muzycznym światku. Może i tak. Nikt inny o takie miano się nie ubiega, konkurencji jakiejś szalonej nie ma, więc może i są najbardziej prestiżowe. Oczywiście pytanie: dla kogo? Bo myślę że zdecydowana większość ludzi ma tę imprezę głęboko gdzieś albo nawet nie wie o jej istnieniu.
Fryderyki to takie nagrody w dziedzinie muzyki, chciałoby się powiedzieć „polskie Grammy”, ale nie, bez przesady. Utarło się, że są to najbardziej prestiżowe polskie nagrody w muzycznym światku. Może i tak. Nikt inny o takie miano się nie ubiega, konkurencji jakiejś szalonej nie ma, więc może i są najbardziej prestiżowe. Oczywiście pytanie: dla kogo? Bo myślę że zdecydowana większość ludzi ma tę imprezę głęboko gdzieś albo nawet nie wie o jej istnieniu.
Zawsze była to dziwna impreza. Zawsze padały zarzuty, że artyści wręczają nagrody sami sobie. Niby tak. Ale z drugiej strony, ten klucz że statuetki przyznaje Akademia Fonograficzna, w której skład wchodzi ponad 1000 osób, to jednak jest jakiś klucz. W końcu kilka dużych imprez na świecie odbywa się na podobnych zasadach. I szczerze powiedziawszy, trudno mi wyobrazić sobie jakiś inny klucz. No bo kto ma decydować o tym, komu przyznać nagrodę? Jury złożone z niezależnych autorytetów? Dzisiaj coś takiego jak niezależny autorytet nie istnieje. Grono niezależnych dziennikarzy muzycznych? Redakcje współpracują z wytwórniami płytowymi. Nie ma niezależnych dziennikarzy. Teoretycznie najlepszą opcją byłoby oddanie głosu zwykłym ludziom. Tylko jak? Głosowanie internetowe? Pamiętam, że po całej aferze z Listą Przebojów Trójki, Bartosz Gil wspominał o ręcznym usuwaniu podejrzanych głosów, które oddawano przez internet. Czyli ktoś się trudził aby jakoś wpłynąć na wyniki zwykłej listy przebojów (dla niektórych niezwykłej, wiem). W przypadku takich nagród, pokusa byłaby znacznie większa. Bo fajnie jest anonsować wykonawcę słowami: laureat Fryderyka. I kryje się za tym interes wytwórni płytowych oraz różnych managementów.
Niektórzy fani Voo Voo uważnie śledzili też niedawno pewien plebiscyt na stronach Polskiego Radia. Można w nim było głosować na 95 największych niby polskich przebojów. I jeśli ktoś to śledził, to widział jakie tam cuda się działy.
Tak więc ja przynajmniej w głosowania internetowe nie wierzę.
Być może jakąś opcją jest audio-tele. Nie wiem.
Tymczasem jednak faktycznie artyści wybierają artystów i głównie artyści ekscytują się wynikami.
Ale nie zawsze tak było. Gdzieś tak do 2002 roku plebiscyt budził całkiem spore emocje i niemałe zainteresowanie. Potem jednak było coraz bardziej groteskowo, coraz bardziej brakowało pomysłu na tę imprezę a oprawa marketingowa tego wydarzenia, przybierała formę jakiejś tragedii. Tak więc zainteresowanie plebiscytem systematycznie malało. Przy czym trzeba też powiedzieć, że nie jest to wyłącznie wina organizatorów. Na całym świecie zainteresowanie tego typu wydarzeniami spada. Wygląda na to, że ludziom przejadły się już niemiłosiernie długie gale wręczania różnych nagród (najczęściej okraszone kiepskiej próby dowcipami) i wątpliwym jest aby to się miało kiedykolwiek zmienić.
Tymczasem jednak Fryderyki, przy wielkiej zadyszce spotęgowanej jeszcze dodatkowo pandemią koronawirusa, dotarły do swojej 26 edycji. Sama gala od jakiegoś czasu, dla mnie przynajmniej nie jest warta komentowania. Odrobinę emocji, jakże naiwnie, budzą we mnie jedynie wyniki. Zawsze kibicuję produkcjom związanym z Voo Voo i Wojciechem Waglewskim ale w tym temacie od lat nic się prawie nie zmienia. Zespół Voo Voo jest konsekwentnie pomijany, ignorowany, żeby nie powiedzieć: upokarzany. A teraz kilka faktów na poparcie tych słów. Szybka zagadka: ile Fryderyków otrzymał ten istniejący od ponad 35 lat na scenie, jeden z najważniejszych polskich zespołów, po nagraniu trudnej do zliczenia ilości płyt? Odpowiadam: 1 (słownie: jednego). Za płytę "Dobry wieczór" w kategorii "Album roku - muzyka korzeni". "Dobry wieczór" i muzyka korzeni? Hm... To stawia pod znakiem zapytania, czy członkowie Akademii Fonograficznej kiedykolwiek słyszeli ten album. Zastanawiam się również, co trzeba mieć w głowie aby nominować zespół Voo Voo w kategorii "Album roku pop"? A grupa Wojciecha Waglewskiego dwukrotnie otrzymała taką nominację, co pokazuje jak wysokiej klasy eksperci tam rozdzielają te nominacje.
Odrobinę łaskawiej Akademia obchodziła się z Wojciechem Waglewskim, który chociaż dosyć często nominowany, zgarnął zaledwie cztery statuetki. Cztery... Człowiek, który stoi za tak ogromną ilością płyt, który pomógł w rozwoju tyłu muzycznych karier, otrzymał 4 statuetki. Można wyciągnąć wniosek, że zespół Voo Voo, to grupa nieudaczników, którzy tworzą płyty z częstotliwością piekarza piekącego bułeczki ale jest to tak słabe, że właściwie nie wiadomo po co i dla kogo jest to robione. Porażka goni porażkę i zupełnie nie wiadomo w jaki sposób przetrwali tyle lat na scenie. Owszem, raz dostali nagrodę w jakiejś trudnej do zdefiniowania kategorii, ale przez 35 lat to i ślepej kurze się jakieś ziarno trafi.
Niestety jednak, to wcale nie jest śmieszne i zupełnie nijak ma się do rzeczywistej sytuacji.
W tym roku zespół również był nominowany (za płytę "Za niebawem" w kategorii "Album roku Rock"). Wygrał jednak Muniek Staszczyk. Z punktu widzenia Art2 Music, które stało za obydwiema płytami, wsio ryba. Sztuka jest sztuka. Można dostać w jednej kategorii jedną statuetkę i płyta wydana przez Art2 jedną dostała. Ale jeżeli ktoś uważa, że płyta Muńka może choćby stać na jednej półce z Voo Voo, już nie mówiąc o tym aby równać się z nią pod jakimkolwiek względem, no to współczuję. Chyba wszyscy tam piją Pepsi w tej akademii.
W tym roku kibicowałem również dwóm innym produkcjom związanych z Voo Voo. Nominacje uzyskały bowiem albumy: "Janerka na basy i głosy" z udziałem Wojciecha Waglewskiego oraz przygotowana przez Karima Martusewicza płyta "Kolory Świąt", na której także pojawia się Wagiel. Oczywiście żadna z tych płyt nie otrzymała statuetki.
Voo Voo po raz kolejny dostało kopa ciężkim butem w tył głowy i to jest wszystko na ten temat. Jest to tym bardziej upokarzające, że zespół dostaje jednak w miarę regularnie jakieś nominacje. Ale sytuacja jest za każdym razem taka sama: damy wam nominację, zrobimy wam nadzieję. W końcu to takie zabawne, gdy co roku łudzicie się, że może tym razem. Ale nic z tego.
Myślę, że tegoroczna edycja Fryderyków, mogłaby być dobrą okazją dla Wojciecha Waglewskiego aby zastanowić się czy rzeczywiście jest sens aby Jego utwory były zgłaszane do tego plebiscytu?
Jeśli nie jest się Katarzyną Nosowską ( 16 statuetek solowo i 11 z zespołem Hej), zwyczajnie nie ma sensu oglądać tej imprezy.
Nie chodzi o te wszystkie lata na scenie i inne zasługi. Nie za to te nagrody są wręczane. Ale jeśli według Akademii tylko jedna płyta Voo Voo zasłużyła na statuetkę, no to właściwie kompletnie nie ma o czym dalej rozmawiać.
Jeszcze jedna refleksja: w 2017 roku Wojciech Waglewski przekazał otrzymaną statuetkę Fryderyka na aukcję charytatywną.
Szczęśliwy nabywca zapłacił 1009 zł. To pokazuje wartość tych nagród. Są warte mniej więcej tyle, ile materiał z którego zostały wykonane wraz z robocizną.
Tak więc ja przynajmniej w głosowania internetowe nie wierzę.
Być może jakąś opcją jest audio-tele. Nie wiem.
Tymczasem jednak faktycznie artyści wybierają artystów i głównie artyści ekscytują się wynikami.
Ale nie zawsze tak było. Gdzieś tak do 2002 roku plebiscyt budził całkiem spore emocje i niemałe zainteresowanie. Potem jednak było coraz bardziej groteskowo, coraz bardziej brakowało pomysłu na tę imprezę a oprawa marketingowa tego wydarzenia, przybierała formę jakiejś tragedii. Tak więc zainteresowanie plebiscytem systematycznie malało. Przy czym trzeba też powiedzieć, że nie jest to wyłącznie wina organizatorów. Na całym świecie zainteresowanie tego typu wydarzeniami spada. Wygląda na to, że ludziom przejadły się już niemiłosiernie długie gale wręczania różnych nagród (najczęściej okraszone kiepskiej próby dowcipami) i wątpliwym jest aby to się miało kiedykolwiek zmienić.
Tymczasem jednak Fryderyki, przy wielkiej zadyszce spotęgowanej jeszcze dodatkowo pandemią koronawirusa, dotarły do swojej 26 edycji. Sama gala od jakiegoś czasu, dla mnie przynajmniej nie jest warta komentowania. Odrobinę emocji, jakże naiwnie, budzą we mnie jedynie wyniki. Zawsze kibicuję produkcjom związanym z Voo Voo i Wojciechem Waglewskim ale w tym temacie od lat nic się prawie nie zmienia. Zespół Voo Voo jest konsekwentnie pomijany, ignorowany, żeby nie powiedzieć: upokarzany. A teraz kilka faktów na poparcie tych słów. Szybka zagadka: ile Fryderyków otrzymał ten istniejący od ponad 35 lat na scenie, jeden z najważniejszych polskich zespołów, po nagraniu trudnej do zliczenia ilości płyt? Odpowiadam: 1 (słownie: jednego). Za płytę "Dobry wieczór" w kategorii "Album roku - muzyka korzeni". "Dobry wieczór" i muzyka korzeni? Hm... To stawia pod znakiem zapytania, czy członkowie Akademii Fonograficznej kiedykolwiek słyszeli ten album. Zastanawiam się również, co trzeba mieć w głowie aby nominować zespół Voo Voo w kategorii "Album roku pop"? A grupa Wojciecha Waglewskiego dwukrotnie otrzymała taką nominację, co pokazuje jak wysokiej klasy eksperci tam rozdzielają te nominacje.
Odrobinę łaskawiej Akademia obchodziła się z Wojciechem Waglewskim, który chociaż dosyć często nominowany, zgarnął zaledwie cztery statuetki. Cztery... Człowiek, który stoi za tak ogromną ilością płyt, który pomógł w rozwoju tyłu muzycznych karier, otrzymał 4 statuetki. Można wyciągnąć wniosek, że zespół Voo Voo, to grupa nieudaczników, którzy tworzą płyty z częstotliwością piekarza piekącego bułeczki ale jest to tak słabe, że właściwie nie wiadomo po co i dla kogo jest to robione. Porażka goni porażkę i zupełnie nie wiadomo w jaki sposób przetrwali tyle lat na scenie. Owszem, raz dostali nagrodę w jakiejś trudnej do zdefiniowania kategorii, ale przez 35 lat to i ślepej kurze się jakieś ziarno trafi.
Niestety jednak, to wcale nie jest śmieszne i zupełnie nijak ma się do rzeczywistej sytuacji.
W tym roku zespół również był nominowany (za płytę "Za niebawem" w kategorii "Album roku Rock"). Wygrał jednak Muniek Staszczyk. Z punktu widzenia Art2 Music, które stało za obydwiema płytami, wsio ryba. Sztuka jest sztuka. Można dostać w jednej kategorii jedną statuetkę i płyta wydana przez Art2 jedną dostała. Ale jeżeli ktoś uważa, że płyta Muńka może choćby stać na jednej półce z Voo Voo, już nie mówiąc o tym aby równać się z nią pod jakimkolwiek względem, no to współczuję. Chyba wszyscy tam piją Pepsi w tej akademii.
W tym roku kibicowałem również dwóm innym produkcjom związanych z Voo Voo. Nominacje uzyskały bowiem albumy: "Janerka na basy i głosy" z udziałem Wojciecha Waglewskiego oraz przygotowana przez Karima Martusewicza płyta "Kolory Świąt", na której także pojawia się Wagiel. Oczywiście żadna z tych płyt nie otrzymała statuetki.
Voo Voo po raz kolejny dostało kopa ciężkim butem w tył głowy i to jest wszystko na ten temat. Jest to tym bardziej upokarzające, że zespół dostaje jednak w miarę regularnie jakieś nominacje. Ale sytuacja jest za każdym razem taka sama: damy wam nominację, zrobimy wam nadzieję. W końcu to takie zabawne, gdy co roku łudzicie się, że może tym razem. Ale nic z tego.
Myślę, że tegoroczna edycja Fryderyków, mogłaby być dobrą okazją dla Wojciecha Waglewskiego aby zastanowić się czy rzeczywiście jest sens aby Jego utwory były zgłaszane do tego plebiscytu?
Jeśli nie jest się Katarzyną Nosowską ( 16 statuetek solowo i 11 z zespołem Hej), zwyczajnie nie ma sensu oglądać tej imprezy.
Nie chodzi o te wszystkie lata na scenie i inne zasługi. Nie za to te nagrody są wręczane. Ale jeśli według Akademii tylko jedna płyta Voo Voo zasłużyła na statuetkę, no to właściwie kompletnie nie ma o czym dalej rozmawiać.
Jeszcze jedna refleksja: w 2017 roku Wojciech Waglewski przekazał otrzymaną statuetkę Fryderyka na aukcję charytatywną.
Szczęśliwy nabywca zapłacił 1009 zł. To pokazuje wartość tych nagród. Są warte mniej więcej tyle, ile materiał z którego zostały wykonane wraz z robocizną.
Blogu, przestań mi przypominać tę aukcję z Fryderykiem Wagla. To było moje marzenie. Już go widziałem u siebie umieszczonego w najbardziej godnym miejscu w mieszkaniu, pół rodziny obiecało, że mi pożyczą kasę w przypadku zwycięstwa, żona była w gotowości się dorzucić. No i w ostatniej chwili gdy miałem klikać, Allegro zapragnęło jakiejś weryfikacji czy uwierzytelnienia z banku, bo kwota była powyżej 1.000. Gdy się połączyłem z bankiem było po aukcji. Od tego czasu gdy zerkam na miejsce, gdzie miał on stać cholera mnie bierze. Wiesz co to byłoby dla mnie mieć w mieszkaniu Waglowego Fryderyka?
OdpowiedzUsuńJa też chciałem go wylicytować ale cel miałem trochę inny: chciałem oddać statuetkę Waglowi. Niestety w tamtym momencie miałem nieco ograniczony budżet i suma 1000 zł go przekraczała, chociaż oczywiście statuetka jest warta tych pieniędzy.
UsuńCiekawe kto to kupił. Po aukcji pisałem do niego, czy nie chce odsprzedać (raczej logiczne było, że nie kupił ktoś po to, żeby sprzedawać, ale w desperacji zadałem pytanie) jednak odpowiedzi nie dostałem. Nawet takiej, że chyba zgłupiałem. Może przez grzeczność?!
UsuńBo to pewnie Wagiel kupił i wiesz... co Ci miał napisać?
Usuń