Nie ma chyba żadnego ryzyka w stwierdzeniu, że nowy album Voo Voo jest na ten moment najbardziej przemilczanym przez recenzentów i krytyków krążkiem w historii zespołu. Nie mam na temat przyczyny tego stanu rzeczy żadnej teorii, ale też nie mam z tym żadnego problemu. Zwłaszcza, że większość recenzji płyt Voo Voo w ostatnich latach była najzwyczajniej nudna. W sumie gdyby dla wszystkich redakcji pisał je znany z całkowitego bezkrytycyzmu Piotr Stelmach, nie byłoby większej różnicy. A skoro nie ma zbyt wielu chętnych aby się wypowiedzieć, to ja wrzucę kilka słów. Oczywiście profesjonalnym krytykiem się nie czuję, za to przez wielu znany jestem z krytykanctwa. Wszystkich, którzy ewentualnie mogą poczuć się owym krytykanctwem urażeni, od razu uspokajam: ja się na niczym nie znam. I to dlatego wypisuję głupoty.
Jakiś rok temu, już nie pamiętam gdzie, usłyszałem, że pomysł na promocję kolejnego albumu Voo Voo, bedzie nieco inny, niż zazwyczaj. Najpierw miało się ukazać kilka singli z udziałem gości a potem dopiero album. Mam wrażenie, że ten plan udało się zrealizować tylko częściowo. Za singiel uważam coś, co zostało przez zespół wypuszczone w eter i ma szansę w nim przez kilka tygodni gdzieś tam pośmigać, trafić na jakąś listę przebojów itd. I tutaj faktycznie album poprzedzony był przez dwa takie utwory: "Łajba", oraz "Bezruch". Potem jeszcze w tygodniu poprzedzającym premierę płyty, do serwisów streamingowych zostały wrzucone na szybko dwa kolejne utwory, ale to chyba nie o to chodziło w pierwotnym zamyśle.
No i oczywiście, jeżeli mówimy o pierwotnych zamysłach, wiemy że część pomysłów, które ostatecznie wylądowały na najnowszym albumie, miały trafić na zupełnie inne wydawnictwo. Pandemia i inne czynniki pokrzyżowały tutaj plany Wojciecha Waglewskiego. Niewiele wiadomo na temat tych planów, ale pewnie i tak można żałować, że do nich nie doszło. Na nową płytę Voo Voo, Wagiel zapewne i tak by coś wymyślił a oprócz tego mielibyśmy dodatkowy album. Niestety takich konceptów, które gdzieś tam zaczęły krążyć w przestrzeni a potem nigdy nie zostały zrealizowane i pewnie nigdy zrealizowane nie będą, jest w historii Voo Voo sporo.
W materiałach promujących najnowszą płytę zespołu Voo Voo o zgrabnym tytule "Premiera", Wojciech Waglewski mówi, że to jest płyta Voo Voo, wygląda jak płyta Voo Voo i brzmi jak płyta Voo Voo. Rzeczywiście, jest to płyta Voo Voo. Tak jest napisane na okładce, więc nie może być inaczej. Poza tym zauważyłem, że pojawiają się na niej wszyscy muzycy zespołu Voo Voo. O tym, że będzie wyglądała jak płyta Voo Voo (i to jak dobra płyta Voo Voo), wiedziałem od dawna. Jarek Koziara, który zaprojektował okładkę i zadbał o stronę graficzną wydawnictwa, zawsze jest gwarantem jakości. Fajna kolorystyka i ciekawy, niebanalny pomysł. Dodam, że album ma również tytuł, jak płyta Voo Voo. Pomysłów na ten tytuł było kilka. Pierwotnie wydawnictwo miało być ponoć zatytułowane "Bezruch". Z takiego czysto poetyckiego punktu widzenia, jest to słowo, które jakoś tam oddziałuje przynajmniej na moją wyobraźnię. Ale czy to byłby dobry tytuł dla całej płyty Voo Voo? Nie sądzę. Powiem więcej: uważam, że byłby bardzo zły. Dlaczego? Nie ukrywam, że od kilku lat nieco brak mi na płytach zespołu bardziej energicznych, żywiołowych i radosnych kompozycji. Te zostały w jakiejś mierze zastąpione przez utwory stonowane, melancholijne i spokojne. Nie mówię, że złe. Przeciwnie: często świetne, jak na przykład utwór "Środa" z płyty "7", ale generalnie nie jestem wielkim fanem takiego grania do poduszki a tytuł "Bezruch", byłby chyba skrajną emanacją tego nurtu. Kolejny pomysł na zatytułowanie krążka brzmiał "Leżozwierz". Leżenie to znowu bezruch, ale mamy tu ciekawą zbitkę słowną i akurat uważam, że ten tytuł byłby bardzo fajny. Natomiast "Premiera" świetnie wpisuje się w szereg innych, najprostszych z możliwych tytułów płyt Voo Voo, typu "Płyta", "Nowa płyta", "Płyta z Muzyką", "Dobry wieczór" itd. Mi się podoba ten trend.
A czy album brzmi jak płyta Voo Voo? Tego nie wiem. I tak, i nie. Są takie utwory, które dla mnie brzmią jak Voo Voo. Na przykład "Bez saxu", czy "Beztrosko". Tyle, że pisząc to, od razu przyłapuję się na tym, że one brzmią jak takie Voo Voo, które ja najbardziej lubię, czyli właśnie energetyczne, rytmiczne i melodyjne. Bo oczywiście utwór "Łajba", też brzmi jak Voo Voo, to też jest Voo Voo jakie znam, tyle że to jest właśnie jeden z przykładów takiego statycznego grania (dla niepoznaki przerywanego solówkami). Jakkolwiek to statyczne granie również potrafi mieć wielki urok i tutaj najlepszym przykładem jest kompozycja "Bezruch". No i są też na tej płycie takie utwory, które co prawda brzmią jak Voo Voo, bo muszą brzmieć jak Voo Voo, skoro jest na nich niepodrabialny wokal Wojciecha Waglewskiego i grają pozostali muzycy zespołu, ale muzycznie trudno jest znaleźć oczywiste nawiązania do tego, co zespół zarejestrował w przeszłości.
Jeżeli chodzi o teksty na płycie, nie zamierzam ich jakoś obszernie komentować. Niech każdy sam je sobie zinterpretuje, zastanowi się co Autor miał na myśli, przepuści to przez własną wrażliwość i oceni czy mu to podoba się czy też podoba się nie. Gdybym chciał je jakoś odnieść do siebie, mogę powiedzieć jedynie tyle, że zawsze staram się aby negatywne strony życia nie przesłaniały mi tych pozytywnych. I tyle.
Chociaż... jest jeden utwór, który tekstowo mocno kontrastuje z pozostałymi. Mam tutaj na myśli "Beztrosko". Gdy usłyszałem ten utwór, skojarzenie miałem tylko jedno: Voo Voo kiedyś zarejestrowało kawałek "Do nieprzyjaciół". To mogłaby być druga część, zatytułowana "Do przyjaciół".
Jeden jest fragment tekstu na tej płycie, do którego chciałbym się bezpośrednio odnieść, gdyż przyznam, że jest to rzecz, która mnie również głęboko frapuje. W utworze "Się porobiło" Wojciech Waglewski śpiewa "Jak to się mogło stać? Ja tego nie pojmuję. Rodzimy się tacy fajni a potem dziwne, wprost przeciwnie". No właśnie. To jest pytanie za miliard dolarów. Pytanie, które w bezlitosny sposób obnaża prosty fakt, że nasza cywilizacja, ze wszystkimi swoimi szczytnymi osiągnięciami w wielu dziedzinach, nie ma zbyt wielu pomysłów na to, aby pielęgnować w ludziach to, co w nich najlepsze. Ten temat jest systemowo totalnie zawalony. A konsekwencje są jakie są.
No dobrze. A muzycznie? Muzycznie muszę na początku powiedzieć, że pierwsze 2 minuty i 7 sekund wywaliłbym z tej płyty całkowicie. Bez mrugnięcia okiem. Moim zdaniem ten fragment zupełnie nie pasuje do reszty albumu. W dodatku mi przynajmniej, muzycznie i trochę też tekstowo, te dwie minuty kojarzą się nieco z utworem "Moja Autobiografia", zarejestrowanym przez Liroya. Wiem, wiem, to dwa zupełnie różne utwory. Ale klimat podobny. Tyle, że Liroy to jakoś lepiej zrobił. Po dwóch minutach utwór "Ochota" przechodzi jednak nagle w całkiem fajną kompozycję. Niestety całość kończy się mniej więcej tak, jak zaczyna. Zatem mi podoba się środek.
Ten początek jest moim zdaniem najsłabszym momentem na płycie. Co oznacza, że dalej jest tylko lepiej. Zwłaszcza że potem jest utwór numer 2, czyli "Leżozwierz". Bardzo fajna kompozycja, świetna sekcja rytmiczna i uroczy temat na saksofon. W przypadku tego numeru wszystko jest od początku jasne: koncertowo to będzie petarda. Przynajmniej taki ma potencjał i jestem pewien, że Wojciech Waglewski o tym doskonale wie.
Potem mamy "Ulicy okno". Kolejna w dorobku zespołu kompozycja z cyklu barowo-wieczorowo-deszczowych. W sumie muzycznie bardzo zgrabny numer, całkiem sympatyczny, tylko przyda się też mieć odpowiedni nastrój do słuchania. W utworze pojawia się solóweczka Wagla, czyli coś, co Fisz bardzo "kocha". A ja, mimo że może trochę rozumiem w tym temacie Fisza, to jednak zasadniczo się z nim nie zgadzam. Wojciech Waglewski to gitara i sposób w jaki się poprzez tę gitarę wyraża. Tyle w tym temacie. Chociaż na przykład potrafię sobie wyobrazić taką płytę, na której Wagiel aby lepiej się zrealizować, tak jak Mateo, staje gdzieś na pomoście nad jeziorem.... I gra. A w tle słychać tylko dzikie ptactwo. Myślę, że mogłoby to być bardzo interesujące. Może to jest jakiś pomysł.
"Się porobiło". Nie mam specjalnie wiele refleksji związanych z tym utworem (poza fragmentem tekstu, o którym już wspominałem), ale łatwo mi sobie wyobrazić, że instrumental z tego nagrania służy jako ilustracja do jakiegoś fajnego filmu.
Następnie na płycie pojawia się kawałek "Łajba". Pierwszy singiel promujący ten album. Tutaj też jest ambitna solówka Wagla. Kilka osób, z którymi rozmawiałem, odniosło wrażenie, że cały utwór powstał wyłącznie po to, aby zarejestrować tę solówkę. No i OK. Z drugiej jednak strony, Wojciech Waglewski coś wspominał kilkukrotnie w wywiadach, że nie planuje grać wszystkich kawałków z płyty na koncertach. Ja właśnie za tą piosenką nie będę strasznie tęsknił.
"Beskidy". To też taki utwór, w którym wszystko jest jasne. Za komentarz wystarczy jedno słowo: MATEO!
"Bez Saxu". Zdecydowanie jeden z najbardziej jaśniejących na płycie utworów. I potencjalnie największa koncertowa petarda. Pomysł z ponad dwuminutowym intro w wykonaniu Michała Bryndala, też bardzo fajny. Coś takiego nie wydarzyło się dotąd na żadnej płycie Voo Voo. Tu przy okazji jeszcze jedna moja wstawka odnośnie tekstów: w tej piosence pada niezwykle pozytywnie nacechowane słowo "flota". Też wierzę.
Utwór "Bez sensu". Tutaj pojawia się taki nieco new wave'owy syntezator. Ten kawałek to, mam wrażenie, trochę eksperyment muzyczny. Co do zasady, cenię eksperymenty. Ale nie jestem fanem elektronicznych wstawek w muzyce rockowej. Na szczęście na tym albumie w żaden sposób nie ma z tym przesady. Generalnie utwór oceniam pozytywnie.
"Bez nerw". W tym nagraniu znowu wolniej, ale czasami trzeba zwolnić. Oczywiście solóweczka Wagla. Wszystko ze sobą fajnie współgra. Myślę, że to jeden z tych numerów, z którymi można bardzo mocno popracować na koncertach. Na płycie taki trochę nie do końca oszlifowany klejnot. No ale jestem pewien, że zespół jeszcze wyciśnie z niego magię.
"Beztrosko". Pozytywnie pod każdym względem. Cała płyta mogłaby taka być i chyba nikt by się nie obraził.
No i wielki finał: "Bezruch" z towarzyszeniem Hani Rani. Nie mam pojęcia ilu słuchaczy Voo Voo miało jakąkolwiek styczność z Hanią Rani, poza tym, że coś zrobiła z zespołem Wojciecha Waglewskiego. Generalnie jednak zachęcam, aby wyszukać sobie coś chociażby na Youtube i rzucić okiem na jej dokonania. Może się spodobać. A jeśli chodzi o sam utwór. Oczywiście kompozycja do poduszki, ale absolutnie nie piszę tego w negatywnym znaczeniu. Właśnie wręcz przeciwnie: gdybym miał teraz roczne dziecko, chętnie bym mu puścił ten utwór wieczorkiem. Myślę, że duża szansa na ładne sny. Z pewnością Wojciech Waglewski i cały zespół Voo Voo mogą być zadowoleni z tego nagrania, no bo jest klimat, jest urok i więcej nic nie trzeba. Z tym, że po takim zakończeniu płyty, myślę że kolejna powinna pójść albo w całkowity bezruch, albo całkowicie odbić od tego trendu. Oczywiście wiem, że z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej statyczny. Sam też tego przecież doświadczam. To pewnie znajduje swoje odbicie w twórczości. Rozumiem to i nie chce z tego czynić jakiegoś zarzutu. To naprawdę jest zespół, który niczego już nie musi. Ilość fantastycznych nagrań zarejestrowanych przez grupę, wystarczyłaby dla kilku kapel. Za to wszystko może. Osobiście kupię każdą płytę Voo Voo, nawet jeśli zespół postanowi nagrać kolekcję marszów pogrzebowych. Ale napomknę, że grupa ma w dorobku tak fantastycznie żywiołowe utwory, jak "Front torowania przejść", "Łeboskłon", "Nie spać", "Jestem jak pijany" czy "Karnawał". Myślę, że to są takie przykłady radosnej twórczości, do której naprawdę warto się odwoływać. Myślę, że warto nagrywać utwory, które zmuszałyby Michała Bryndala do ekstremalnego wysiłku.
Na najnowszym albumie Voo Voo pojawiają się goście. Są to wspomniana już Hania Rani i Masha Natanson. W przypadku tego zespołu, goście to niemalże tradycja. Było to tradycją na długo zanim powstała moda na różne featuringi i zanim inni artyści poczuli niemalże obowiązek zapraszania gości przy okazji nagrywania nowych płyt. Tymczasem formacja Wojciecha Waglewskiego w pewnym okresie swojej działalności, tak intensywnie współpracowała z innymi artystami, że w końcu zespół postanowił nagrać płytę o wiele mówiącym tytule "Samo Voo Voo". Goście na najnowszym albumie oczywiście swój wkład w efekt końcowy mają, chociaż udział Mashy Natanson, mimo że znaczący, należy chyba jednak uznać za symboliczny.
Każdy ma swoje miejsce na "Premierze", ale zaryzykuje stwierdzeniem, że muzycznie krążek w całość spina Karim Martusewicz. Myślę, że to jego gra jest największym wspólnym mianownikiem dla tych utworów.
Najnowszy album Voo Voo można sobie oceniać lepiej lub gorzej. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że mało który zespół w Polsce z tak długim stażem na scenie, jest równocześnie tak konsekwentny i zarazem nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Na płytach Voo Voo nie ma żadnych kompleksów względem innych artystów. Nie ma tu oglądania się za siebie. Pamiętam jak kilka lat temu jakiś manager Kultu mówił gdzieś w radio, że zespół teraz nagra płytę w klimacie największych osiągnięć zespołu i wszyscy będą zadowoleni. Potem oczywiście płyta ani nie powtórzyła największych sukcesów, ani nie wszyscy byli zadowoleni. Chociaż nie potępiam takich prób i kalkulacji, to jednak w Voo Voo nikt kompletnie tak nie kombinuje. Nikt na płytach nie odcina kuponów od dawnych osiągnięć. Mamy tu prawdziwie ambitne podejście do sprawy. A że różnie wychodzi... Powiem tak: ze wszystkich płyt na świecie, znam dwie, może trzy, które podobają mi się od pierwszej do ostatniej sekundy. A na pozostałych, nawet tych bardzo dobrych, jest chwilami lepiej, chwilami gorzej. I najnowsza płyta Voo Voo nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem.
Napomknąłem już, że Wojciech Waglewski przy okazji wywiadów promujących album, mówi też o planach względem koncertów promujących krążek. Koncerty mają wyglądać inaczej niż to miało miejsce w przypadku ostatnich płyt. Przypomnę, że zwyczajowo zespół grał w całości nowy album, ewentualnie coś tam na bis i do widzenia. Teraz tak ma nie być. Ma być trochę nowych nagrań i trochę starych. W sumie jeśli sięgnąć w nieodległą przeszłość, to tak już było przy okazji albumu "Za niebawem". Mnie oczywiście takie deklaracje radują niezmiernie, bo nie zliczę ile tekstów napisałem na temat tego, że właśnie takich koncertów bym chciał. Zatem dla mnie super.
Wspomniałem o kolejnym albumie. W tak zwanym "środowisku", od dość dawna toczą się spekulacje na temat tego, czy "Premiera" będzie ostatnim albumem studyjnym Voo Voo. Osobiście mam nadzieję, że nie. Szczerze to nie widzę żadnego konkretnego powodu, dla którego zespół miałby odłożyć instrumenty do piwnic. Poza tym jest jeszcze jeden ważny aspekt: dopóki chłopaki z Voo Voo trzymają fason i dają radę, tak długo jak są piękni i młodzi, tak długo ludzie w moim wieku mogą sobie mówić, że z nami też nie jest tak najgorzej. Dla ludzi takich jak ja, Voo Voo było i jest od zawsze. Dekady mijają a Voo Voo ciągle jest i wydaje nowe płyty. To jest taka jedna z niewielu niezmiennych. Dla mnie przynajmniej, dopóki to Voo Voo jest i funkcjonuje, jest to taki sygnał, że nie jest jeszcze tak źle na tym świecie. Zatem trzymam kciuki za kolejne wiadomości pod tytułem: jesteśmy, koncertujemy, nagrywamy.